Relacja

Województwo Wielkopolskie, Polska, 11.05.2019 r.

GWiNT ULTRA CROSS 2019 r.

A jednak da się przebiec 110 km Pani w średnim wieku 😉.

Kurz i emocje po wielkopolskim Gwincie rozpłynęły się w eterze, lecz w sercu nadal pali się iskierka wspomnień, a w mózgu przewijają się rozkoszne obrazy. W środku dnia na samą myśl o starcie na ustach pojawia się przysłowiowy banan i nie trzeba tu żadnych deklaracji by zapewnić siebie, że chce się to powtórzyć.

Dla niewtajemniczonych Gwint to wydarzenie sportowe, biegowe, crossowe – czyli w lesie. Osobiście brałam w nich udział czwarty raz, lecz w lekko innym wymiarze. Trzy razy startowałam na dystansie 55 km i w świetle ostatniego startu było to 50% mojej tegorocznej trasy. Zatem wydarzyło się - 110 km w moim życiu. Czuję się naprawdę ultrasem 😉. Do startu byłam przygotowana a i z lekka troszku pochorowana. Ale udało się! A mój zajebizm własny wzrósł o przynajmniej 100%. I myślę, że wielu moich znajomych po ukończeniu tych zawodów, niekoniecznie tylu kilometrowych wyhodował w sobie ziarno zajebizmu swego. To ziarno potem kiełkuje i prawie Wam - wszystkim jeszcze zaowocuje!

Przegotowania do biegu mój mąż i koledzy zresztą też, określili jakobym przygotowała się do wojny. I tak to była WOJNA. Z czasem, zdrowiem, jedzeniem, niewyspaniem, przygotowaniem, organizacją…Wielu przeciwników i jedna mała ja, wyrośnięta niewiele o ponad 150 cm od gruntu…Ze względu na trudności w trawieniu trzeba było przejść na dietę lekkostrawną, mielić, gotować i ograniczyć węglowodany i tłuszcze – przecię to idealnie pod ultra 😉.

WYJAZD PO PAKIET.

Ze względu na start o 3 nad ranem, razem z biegowymi bratami, wybraliśmy nocleg nie w miejscu biura zawodów, a w miejscu startu, czyli w Grodzisku Wielkopolskim. Chcieliśmy położyć się wcześniej spać i wykorzystać każdą minutę na odpoczynek przed startem. I to powiem Wam, był doskonały pomysł. W drodze po pakiecik do Nowego Tomyśla już w piątek popołudniu omawialiśmy nasze plany i strategie. Szczerze – nie miałam żadnej strategii – a zaraz…tak była jedna – dobiec w limicie 18 h, co pozwalałoby mi na tempo około 9.50 na km. Realnie do zrobienia, choć zawsze z tyłu głowy mam pokorę do tego co zrobię. Panowie mieli plany, których uważnie słuchałam. Po drodze w samochodzie przypominaliśmy sobie czy wszystko spakowane, przygotowane i do torby upchane. Generalnie wszystko było, plecak, buty, koszulka, skarpety, węgle, czołówka, power bank do zegarka….i nagle to uczucie, projekcja obrazu…ZEGAREK – kurna ZEGAREK został w łazience w domu! Patrzałam się na niego przed wyjściem powtarzając sobie jak mantrę by go nie zapomnieć. Normalnie fala zimnego potu zalała mój organizm. Totalna załamka. Po chwili jednak pomyślałam, że przy mojej strategii ten zegarek jest do niczego nie potrzebny. I co?

Mój fantastyczny mąż po odwiezieniu nas do Hotelu o przyjaznej nazwie Behapowiedz, wsiadł w samochód i pojechał z powrotem do Poznania. Po zegarek. Jeśli ktoś jeszcze nie wie to niech się dowie, że ten facet jest najwspanialszy na świecie! W międzyczasie i w czasie totalnej bezzegarkowej załamki poszliśmy odebrać pakiecik. W znanej mi już Szkole w hali gimnastycznej dumnie podeszliśmy do stoiska z oznaczeniem NORMAL GWINT. Bo wiecie, tam też jest taki NIENORMAL GWINT, czyli humorystycznie nazwany MINI GWINT-55 km i SUPER GWINT – czyli 100 mil dla zuchwałych. W Pakieciku obiecany kufelek, piwko i bardzo przyjazna bluza, w której wyjście na dzielnie powoduje szacun 😉. Zdecydowanie ucieszyłam się na widok numerka opatrzonego gąbeczką do mierzenia czasu. Uff – nie ma chipa, którego trzeba montować w bucie. Przy wydawaniu pakietu przemiły Pan patrząc na mnie – pyta: "I jak zamierza Pani przebiec te 110 km"? Chyba dość licho wyglądałam, na co odpowiedziałam: "Sama nie wiem" 😊.

START

Przysłowiowa "noc" i przygotowania do startu, układanie ubrań i śniadanie mocy (czyli buła z serem i cola) minęły w mgnieniu oka. Nagle pojawiła się 1:30 i trzeba było wstać. Przejście na metę w środku nocy już było magiczne i dla mnie jakby nierealne, gdyż był to mój pierwszy raz, kiedy start miał się zadziać w nocy.

3.00 – nad ranem. Stoimy kameralnie przy STARRCIE. Dostajemy kopa pozytywnej energii od organizatora, odliczamy od 10 w dół i dzieje się! Strategicznie ustawiłam się na samym końcu z założeniem, że kogo wyprzedzę to mój sukces – polecam, to świetny motywator, bo przecież gorzej niż na samym końcu być nie może 😉. Wydawało mi się, że wszyscy wystrzelili mocno do przodu, nie wiem po co, bo przecież przed nami nie 10 a 110 km 😊. Lekki niepokój wdarł się do głowy, że w nocy zostanę sama, lecz starował ze mną kumpel Grzegorz Kulesza, z którym była opcja przeżycia tej imprezy.

Nie wiem, kiedy ta noc minęła. Po wejściu w las po starcie, po niepokoju nic nie zostało. Pojawił się spokój, las pachniał i spał. Słychać było nasze oddechy, śmiechy i odgłos naszych stóp. Weszłam powoli w rytm. Dogoniłam biegowego mistrza pilnowania czasu, czyli Krzysia Zielińskiego i postanowiłam się go trzymać jak długo się da. Ale noc niestety bardzo szybko chyliła się ku końcowi – powoli ptaki zaczęły śpiewać, a zmierzch wdzierał się niemiłosiernie w rzeczywistość. Magię poranka zamknęła mgła unosząca się nad gruntem, sięgająca sam horyzont i dotykająca chmur. Nastał dzień. Krzyś zniknął w krzakach i straciłam swojego peacmakra. Właściwie nie wiadomo jak i nie wiadomo, kiedy pojawił się pierwszy punkt odżywczy.

RAKONIEWICE

21 km. Wlatujesz na pierwszy punkt, a tam już ognisko. Ale litości! Tlący się zapach palonego drzewa i rozluźnieni biegacze (wydali zgodę na zdjęcie 😉) wywołali uśmiech na mojej twarzy. To 100 milowcy umilali sobie tu czas. Dla mnie zdecydowanie za wcześnie na odpoczynek, gdyż czułam się świeżo i na megapełnym relaksie. Podeszłam do Pani by odhaczyła moją obecność – i tu wydarzyło się coś strasznego. Uczucie głupiości i zażenowania pozostaje we mnie do dziś. Pani po prostu powiadomiła mnie, że jestem 78. I nikt nie wie jak to się stało, że myśl spłynęła mi po tylnej ścianie gardła wprawiając moje struny głosowe w ruch i na świat urodziło się krótkie, ale treściwe zdanie: Mam to w d***e. Panią aż cofnęło. Korzystając z okazji chciałabym bardzo przerosić. Niestety moja szczerość wylała się niegrzecznie z moich ust i poraniła niegrzecznie otocznie. Nie pozostało mi nic jak wziąć nogi za pas i uciec dalej 😊, bo świeżość i siły pozwoliły mi wyruszyć dalej ku przygodzie.

GŁODNO

W trasie od momentu utraty Krzysztofa w krzakach, towarzyszył mi kolejny kolega (ano tak ciągle Ci koledzy jakbym słyszała mojego męża, ale to taki urok biegania 😊, bo statystycznie biega więcej kobiet niż mężczyzn 😉), Jarosław Olszewski. Biegło nam się bardzo dobrze. Staraliśmy się utrzymać jedno miarowe tempo 7.0 no bo po co szybciej. Jarka uprzedziłam, że na kolejnym punkcie nie chcę się zatrzymywać, bo nie jestem głodna 😉 choć miejscowość jakoby wskazywała na taki stan 😉. Punkt był mocno kuszący, widziałam w oddali suto zastawione stoły, ale nie uległam żadnej pokusie. Minęło od ostatniego punktu 15 km i nie czułam żadnej potrzeby ani uzupełniania wody ani dodatkowego posiłku. Wykorzystałam tkwiące we mnie moce i podreptałam ze spokojem dalej, ale już samotnie, gdyż Jarek uległ pokusom stołu.

WOLSZTYN

Trasę od Głodna do Wolsztyna znałam z poprzednich edycji. Wiedziałam co mnie tu czeka i jaki jest teren. Było oczywiście gwintowo miękko i crossowo, więc pełnia szczęścia. Wiedziałam, że przede mną megafajny punkt, bo w Fala Park nad brzegiem Jeziora Wolsztyńskiego, a tam mój mężuś z zupą pomidorową z ryżem. No czego chcieć więcej. Zbliżając się do brzegu jeziora widziałam w oddali miejsce chwilowego odpoczynku i ewentualnie przepaku. Dobiegłam w bardzo dobrym dla mnie czasie 5 h 21 min, czyli o minutę szybciej niż kiedyś na zawodach tutaj na dystansie 55 km. Zdziwiłam się mocno ja laik, że biegnąc miarowo jednym tempem można przybiec równie dobrze jak zaczynając szybciej i kończąc o wiele wolniej. Wiele mi to dało. Wiem już, że nie ma sensu wyrywać gruntu z podłoża na początku biegu.

Zatem dobiegłam do półmetka. Na miejscu przywitała mnie radośnie ekipa wolontariuszy i nastąpiła chwila pauzy. Widok mężusia bardzo mnie wzmocnił. Panie z obsługi zaoferowały podgrzanie zupy, choć nie było to konieczne. Wiedziałam, że nie mogę tutaj długo zostać, gdyż mięśnie mi szybko stygną i ponowny start będzie mnie wiele kosztował. I kosztował. Mój mężuniu twierdził, że byłam tam tylko 5 minut co w realu trwało 15, bo to zupa, bo to uzupełnienie wody, to zainstalowanie powerbanka by doładować zegarek itp. Ale zebrałam się w garść, choć było megatrudno, gdyż widok ludzi siedzących przy stolikach w promykach słońca mocno kusił do naśladownictwa.

Jednak zastygłam. Ponowne wejście w rytm kosztował mnie jakieś 5 km czasu. Przede mną był jeden z ciekawszych odcinków trasy, bo piaseczek i pagóreczki. Cieszyłam się na te atrakcje, bo po prostu to lubię. Niestety biegłam sama. Telefon odmówił współpracy a w zegarku trasy nie wbiłam. W chwilach zawahania w lesie po prostu czekałam na jakąś osobę z tyłu i tyle. Mając świadomość, że jestem 78 😉 nie wpływało to na mój komfort biegu.

Nagle na jakiejś piaskowej prostej pojawiła się kobitka. Obudziła się we mnie strategiczna myśl, by ją dognić. Nuta współzawodnictwa i podjęcia walki uruchomiły dodatkowe pokłady mocy. Koleżanka uprawiła już marszobieg – czego ja nie lubię, gdyż szybko się wystudzam i ciężko mi ruszyć. Biegnę wolno, ale miarowo. Dogoniłam ją! Najpierw mijałyśmy się na zakładkę, raz ona mnie wyprzedziła, raz ja ją jak szła. Strasznie mocno walczyłabym ją nie zostawiła w tyle. Podobało mi się to, choć nie rozumiałam, dlaczego tak mocno walczy, gdyż to był chyba jakiś tak ponad 60 któryś kameik, więc przed nami jeszcze było sporo. Koleżanka się poddała. Zostawiłam ją z tyłu. Mega satysfakcja! W niedalekiej odległości dobiegłam do kolejnej osoby. Pan zakomunikował mi, że jestem 3cią kobietą open. ???. Jak to przecież jestem prawie 80-ta – zapytałam, czy sobie żartuje, bo informacja ta była ta nierealna jak wygranie w totolotka. A jednak zdarza się 😊. W tej samej sekundzie zrozumiałam, dlaczego koleżanka przede mną tak dzielnie walczyłabym ją nie wyprzedziła – nie chciała stracić 3 pozycji. Uwierzyłam Panu. Dosłownie pogrzałam do przodu. Biegłam i biegłam tak radośnie z tą myślą, że ta sytuacja może nigdy w życiu się nie powtórzyć. Jedna górka, druga i weeee na dół. Ale halo, halo tu ziemia, gdzie taśma? AAAAA – zgubiłam się – to koniec. Zwiędłam psychicznie i fizycznie. Flak. Reset. Walcz! Nie poddawaj się! Tak to szło.

Zawróciłam pod przyjemną górkę do pierwszej taśmy. Mam to – nie poddam się i tyle. I tak znowu nie wiadomo, kiedy dobiegłam do kolejnego punktu.

KUŹNICA ZBĄSKA

Między Wolsztynem a Kuźnicą było około 11 km. Ale cóż to było za 11 km! Taki zwrot akcji 😊. Przed punkt wybiegł mój mężuś by zapytać jakie mam potrzeby donosząc mi to w co uwierzyć na serio nadal nie mogłam. Na punkcie powiadomiono mnie, że jestem 3 Open – więc słysząc to z ust dodatkowo prowadzących bieg, uwierzyłam na 100 procent. Za dużo faktów 😊.

Wyjście z tego punktu też nie jest proste. Atmosfera luzu, jeziorko. Trzeba też uważać, gdyż trasa nagle skręca i można się zagapić. Znam to z autopsji, gdyż na poprzednim starcie na mini właśnie tutaj się zgubiłam. Pomykałam sobie radośnie wśród piaszczystych pagórków aż tu nagle słyszę z tyłu głos kobiety. No tak – trzeba było się skupić na biegu a nie oglądać krzaczki i podziwiać widoczki. Nigdy się nie oglądam za siebie, nie wiedziałam, że była to inna Pani, niż ta którą wyprzedziłam. Dopadła mnie, biegła jak dla mnie bardzo szybko i była z mojego dystansu 110 km. Porównałam ją do pendolino gdzie ja stateczny TLK nie miałam z nią szans. Siły na pogoń były, ale przed nami był jeszcze jakiś dystans maratonu co trzeba było mieć z tyłu głowy. Odpuściłam i konsekwentnie dalej robiłam swoje. Moja żelazna zasada: POMAŁU ALE DO PRZODU. Miło było przez chwilę stać w myślach na podium w generalce 😉.

JASTRZĘBSKO STARE

Jak dobiegłam do kolejnego punktu nie pamiętam. Tym razem zjadłam z punktu i od męża pomarańcze, opryskałam nogi ICEM (lód w spray-u zamiast środków doustnych przeciwbólowych) i ruszyłam dalej. Wpadłam na tym odcinku w sidła samotności długodystansowca. Przyszły filozoficzne rozmyślania i dywagowania. Stwierdziłam, że się do tak długiego biegu nie nadaję. Biegłam już o wiele wolniej. Zdecydowanie za wolno niż bym chciała. Przydałaby się jakaś gazeta czy książka do poczytania w międzyczasie. Nie miałam z kim gadać ani kogo ścigać. Pojawiły się pierwsze proste i pojawiły się w moim ruchu pierwsze marszobiegi. A fuj 😉.

MIEDZICHOWO

Ostatni punkt na trasie. 93 km! Tu zawsze był żywieniowy wypasik. Skubłam pomarańczkę i….zobaczyłam Panią Pendolino. Zapomniałam o całym świecie. Pani siedziała na punkcie…Instynkt ścigacza się włączył, chęć walki wrócił. Pani ruszyła i ja za nią. Ale Pani Pendolino to Pani Pendolino – dogonić jej nie mogłam (ostatecznie odstawiła mnie na półgodziny!). A ja już po pierwszym kilometrze zapłaciłam za utratę kontroli nad sobą. Brak ICE-u, znieczulacza wystawił mnie na wielką próbę. Poczułam ból w kolanach. Teren absolutnie nie ułatwił pozbycia się kłucia, pieczenia i wchodzących igiełek bólu w sam mózg. Pagórki, krzaczory, mięciusie podłoże, ależ proszę, bo dlaczego nie. Kilka kilometrów od mety spotkałam Pana, który był autorem wcześniejszej informacji o mojej trzeciej lokacie. Nasz stan był podobny. To był stan wyrąbania na wszystko. Przeszliśmy do marszu patrząc z podziwem na wyprzedzających nas w pełni sił zawodników z dystansu mini, których było coraz więcej. Oj chciałoby się pośmigać tak jak oni. Łącząc się w bólu czas nam szybko upłynął. Wyszliśmy z lasu. To były ostatnie kilometry, metry. Pan zaproponował, by wbiec na metę, no bo ja to będzie wyglądać takie "ijście". Moje całe wnętrze krzyczało ani mi się śni! Pitolę, idę do samej mety! I naprawdę proszę wierzyć nie wiem skąd, ale moje nogi zaczęły biec. Usłyszałam odgłosy z mety i ciało zapomniało o bólu, by pozwolić mi dosłownie w podskokach przekroczyć linię mety! Można? No można!

NOWY TOMYŚL – META

Magicznym dzwoneczkiem rejestrujesz się na mecie by zakomunikować całemu światu, że przybyłeś, że jesteś! Dostajesz piękny medal i witasz się z najbliższymi i znajomymi. Jeszcze nie wierzysz do końca, że przekroczyłeś człowieku kolejne swoje ograniczenia i spełniłeś swoje marzenia. I jeszcze Ty człowieku nie wiesz, że po całej tej plejadzie emocji od 78 miejsca po 3 open w klasyfikacji kobiet jesteś pierwszy w swojej kategorii wiekowej z czasem 14h 38 min! 😊 OŁ JEEEEE!

ORGNIZATOR

Magiczna plejada ciał ludzkich nie sprawiająca żadnych utrudnień i ograniczeń dla swoich uczestników. Jeden z nielicznych organizatorów zawodów jaki znam, który jest elastyczny i szanuje każdego zawodnika. Świetnie przygotowuje trasę, punkty odżywcze, wolontariuszy i tworzy bajeczną atmosferę. Jego imprezy nie trzeba reklamować. Zapisy kończą się po pół godziny od otwarcia rejestracji. Ale jeśli Ty człowieku marzysz o swoim pierwszym ultra to to jest to miejsce! Tylko nie zapisuj się zbyt szybko, bo ja też chcę w 2020 roku wystartować!

PATENTY BIEGOWE

Rób swoje.

Pomału do przodu.

Zawsze PB (personal best – czyli najlepiej jak potrafisz wg. Metody Janusza Marciniaka 😉) i

zawsze panująca w mojej głowie złota zasada - never give up 😊!

PODZIĘKOWANIA

Cały świat wie, że biegowe szaleństwa jednego z członków rodziny mogą doprowadzić jego domowników do białej gorączki. Życie w Excelu planu treningowego, odwołane wjazdy weekendowe, dieta, wielogodzinne treningi….itp. 

Dziękuję mojemu mężowi, że tak dzielnie to zniósł! Niestety zapowiadam, że będzie tego więcej!

Dziękuję trenerowi biegowemu za Excel życia, dzięki któremu mogłam w całości dobiec do mety.

Dziękuję Karolowi Bodak za utrzymanie mojego ciała w ogólnie bardzo dobrej formie ogólnorozwojowej.

Dziękuję grupie biegowej Night Runners za doping i wiele wspólnych treningów.

Dziękuję Biegowej Pitolącej Rodzinie za znoszenie moich poematów na temat braku formy, mega formy, zdrowia, choroby, bieżących trosk i radości 😊.

Dziękuję organizatorowi, że nie udało się otworzyć zapisów na czas i nie musiałam w środku Azji w pociągu ścigać się z klawiszami komputera by zdążyć się zapisać. Startem w Waszej imprezie rozpoczęłam swój życiowy projekt tj. przebiegnięcie ultra na każdym kontynencie!