Relacja 4

NOWA POŁUDNIOWA WALIA – THREDBRO - PARK NARODOWY KOŚCIUSZKO - Australia - 51 km, 2000M+, KOSCI 50

PLAN NA START W AUSTRALII

Planowanie wyjazdu do Australii to arcydzieło wykonane przez mojego życiowego managera. Już go wcześniej poznaliście – to mój mąż. Można sobie wyobrazić, że to wieloetapowe zadanie poprzedzone wieloma wycieczkami palcami po mapach, wizytach w opiniach miejsc, noclegów – bo jak tu zaplanować ten arcywyjazd tak by żona mogła pobiec w Australii, odwiedzić Nową Zelandię przy okazji - bo przecież skoro już jesteśmy tak daleko a "Nowa Zelandia" tak blisko – to "przecie grzech" – i jeszcze wypocząć przy okazji w Tajlandii zwiedzając po raz setny Bangkok i wyleżeć się na ukochanej wyspie KohLipe odwiedzanej już przez naście lat. I tak od wciśnięcia przycisku zapisz się na Kosci50 w Ultra Trail Kosciuszko znalazłam się w krainie Kangurów. Jeśli to czytacie to tylko napomknę przy okazji, że dla przypomnienia Australia jako kontynent to wielki olbrzym bo jej terytorium to powierzchnia większa niż cała Europa. Nadto mieszka tam jedynie 22 milionów ludzisków, co stanowi większą -połowę ludności w Polsce. Dla mnie jako Europejki takie zestawienie, to szok zestawienia powierzchni do liczby ludności. I to czuć. Czuć na ulicach, w miasteczkach, poza oczywiście miejscami takimi jak Sydney. To wielki plus tej krainy. Ten czwarty etap wyjazdu z przewodnim hasłem bieganie przez zwiedzanie – to kolejny krok w zdobyciu medalu na kontynentach świata. Zapraszam do przebiegnięcia ze mną tej relacji by przenieść się z miejsca, w którym siedzisz do Australijskich gór, w krainę geologicznej historii i niebywałej flory.

PRZEDTRENING W THREDBO 


Warto wspomnieć o wizycie w miejscu startu i dotknięciu okolicy pierwszych kilometrów przed samym startem. Otóż dwa dni przed godziną zero czyli 5.12.2023 roku postanowiłam zobaczyć dokładnie, gdzie jest start. Tak naprawdę pełna obaw i dzikich wyobrażeń, przyjechałam tu zobaczyć czy ziemia tu też jest okrągła i czy trzyma tu grawitacja, bo a może coś tu jest inaczej skoro to antypody naszej lokalizacji. 

 Zbadałam zatem miejsce startu i pierwsze kilometry. Ziemia trzymała, nie odleciałam 😉. Pochłonęła mnie magia spokoju, przestrzeni, zieleni i harmonii w krajobrazie. Zobaczcie to sami na filmiku – warto bo ludzikiem na mapie w ten teren nawet nie wjedziecie. Sama miejscowość czyli Thredbo to szczególne miejsce także, gdyż to tutaj jak doczytałam odbyły się pierwsze zawody Pucharu Świata w narciarstwie alpejskim mężczyzn – choć naprawdę jak dla mnie 😉 to było niedawno bo w 1989 roku. Pochodzenie nazwy miasta wiąże się z aborygeńskimi mieszkańcami Snowy Mountains. Przyznam się bez bicia, że mi Australia nie kojarzy się z górami – a tu proszę akurat uczestniczyłam w biegu w najwyższym paśmie górskim w kontynentalnej części Australii w północno-wschodnich Alpach i to miałam okazję biec tuż obok jednego z pięciu najwyższych szczytów w Australii czyli koło góry Kościuszki. Tak tak Kościuszki – ten Kościuszko – związany właśnie z moim ojczystym krajem. Jaka zatem tutaj jest relacja? Otóż około 1840 roku polski odkrywca Edmund Strzelecki odbywał właśnie tutaj swoją wyprawę eksploracyjną - badał tu klimat geologię i najwyższe szczyty. To Strzelecki nadał górze nazwę na cześć generała Tadeusza Kościuszki, bohatera walk o wolność. Inspiracją była rzekoma podobizna szczytu do Kopca Kościuszki w Krakowie.

Ale do brzegu – bo tu wpis o przedtreningu, a do startu jeszcze dwa dni. Przebiegłam zatem na rekonesans 8km trasą zawodów. Wszystko wydawało się być nowe, inne i ciekawe – ciągle robiłam zdjęcia i pochłaniałam wzrokiem okolicę. Wiedziałam już, że nie ma co się spinać, bo teren miękki, ścieżki wąskie - na początku zatem wszystko po prostu samo się poukłada.

START: 7.12.2023 rok - Bullocks Flat – g. 6:30.

Organizator informował, by wyruszyć z miejsca swojego noclegu wcześniej niż zazwyczaj, gdyż spodziewał się w dniu startu "nietypowych" korków w miejscu startu (zobaczcie to tutaj (https://maps.app.goo.gl/MgP4AXPbkXtsYaJk8) 😊. Nasz nocleg znajdował się w urokliwej miejscowości Jindabyne nad samym jeziorkiem o tej samej nazwie – to około 21 km i nawigacja pokazywała nam 18 minut do miejsca startu, ale… no życie. Niby wyjechaliśmy wcześniej, niby mieliśmy zdążyć…Jakieś 2 km od startu stanęliśmy w korku… i staliśmy – biegacze zaczęli wychodzić z samochodów i dobiegać do startu bo godzina 6.30 zbliżała się coraz szybciej – a tu wiadomo, jeszcze to i tamto. Po dotarciu na miejsce - do Startu pozostało naprawdę jakieś kilka minut. Zegarek nie uruchomiony, do Toi Toi kolejka na 1km….To była naprawdę szybka akcja. No jakoś "grzecznie się" wpitoliłam do "zapomnianego" ustronnego miejsca i właściwie to usłyszałam że za chwilę start. W planach miałam ustawić się w tak zwanej drugiej fali – bo organizator akurat słusznie mając świadomość wąskich ścieżek na początku trasy przewidział "korki" i zorganizował start falowy co w świetle znanych mi powodów było oczywiste. Po wybiegnięciu z ustronnego miejsca trzeba było podjąć szybką decyzję – ustawić się na końcu kolejki do startu czy…..widok lekko odchylonej barierki z przodu uruchomił impuls ponownego grzecznego "wpitolenia" się …..w pierwszą falę 😊 – miałam jeszcze kilka sekund na "szelmowski uśmiech" triumfu nad "wyjściem" z kryzysowej sytuacji czyli startu bez Toi Toi 😊. Zobaczcie sami to zdjęcie – no mówi wszystko. 

Start z kozakami to bezcenne doświadczenie – ale sprawiło mi ogrom radości bo spokojnie biegłam sobie w ogonie "szybcików". Trasę znałam, zatem spokojnie rozpoczęłam tę przygodę. Nie mniej patrząc na dziarskie tempo moich współtowarzyszy zastanawiałam się czy oni wiedzę, że…no tak ta trasa była naprawdę bardzo specyficzna. Zobaczcie profil trasy. Tutaj jest około 20 km "płaskiego terenu" z "lekkim wznosem" do koło 30 kilometra po czym jest 15 km przewyższeń na około 2 tyś up. Zatem by napitalać tak z całej pydy to było iście czyste szaleństwo. U mnie jak to mówi mąż "banan na ustach" – i po malutku się człowiek toczył grzecznie do przodu. Kulaliśmy się ścieżką Thredbo Valley Track – wiecie, tak tu wszystko było ułożone, ścieżki, ścieżeczki, wszędzie oznaczenia tras, mosty, mosteczki. Aż niewiarygodnie porządnie w tej naturze. To taki ewenement widocznej działalności ludzkiej ręki, ale w pomyślany sposób. Czy wy wiecie, że przed ścieżkami można znaleźć szczotki do oczyszczenia obuwia PRZED WEJŚCIEM na szlak? Tak tak. I tak w otoczeniu lasów eukaliptusowych, drzewiastych paproci, powolutku w radosnym tempie ślimaka, robiąc ogrom zdjęć dotarłam do pierwszego punktu w Ngarigo.

1 PUNKT – NGARIGO

W dolinie Parku Narodowego zatrzymałam się na punkcie by dopełnić flaska z wodą. Nie ukrywam, że było ciepło około 20 stopni czego kompletnie się nie spodziewałam. Zatem to uzupełnianie flasku to dla mnie zbawienie. Edycja biegu w 2022 roku przebiegała w iście odwrotnych warunkach. Było wówczas po kostki śniegu i raczej wszyscy mieli ubrane ciepłe gacie. Szykując się na ten wyjazd naprawdę trudno było przewidzieć jakie warunki mnie zastaną – dlatego byłam przygotowana i na śnieg i na upał. Klubowa koszulka Night Runners na ramiączkach jest zawsze ze mną – mam nadzieję, że dotrwa do końca wszystkich biegów na każdym kontynencie. Wracając na trasę 😊 – po doładowaniu, poznaniu punktu i jego możliwości wybiegłam na dalszą część trasy. Mając w głowie profil trasy – pomyślałam, że wreszcie przyjdzie to co najlepsze 😊. Lecz ten odcinek między Ngario a pierwszym sięgnięciem Eagle Nest wcale nie był taki easy peasy. Połowa tej trasy była wyjątkowo "wredna". Ani płaska ani typowo pod górkę. Trzeba było anielskiej cierpliwości by jednak "lekko" pod tą górkę się wspinać. To było takie 10 kilometrów badania swojego charakteru – no sił by biec w terenie "lekko" pod górką mając wiedzę, że za chwilę nareszcie "właściwe" podejście – no nie było. Średnie tempo z tego 10 km odcinka wyszło o koło 8.30 min/km. Jestem zadowolona. Teren jak napisałam był przyjemny miękki i eukaliptusowy 😊 – i tu na tym odcinku nie byłam już "na szarym końcu" – miała ogrom ludzi wokół siebie i czułam, że moje "szybciki" zaraz spotkam 😊. I jakby nie myliłam się. Rozpoczęła się najprzyjemniejsza część projektu 7Ultra Continents Clubs w wykonaniu Hortensji w Australii – czyli podejście. Wiecie – tętno potrafi mi spać do niewiarygodnie niskich wartości. Nie dość, że teren wypieszczony, zadbany to i ja czułam się tam naprawdę wybornie. Przy podejściach się uspokajam, wyrównuję tętno – nie wbiegam…-jeszcze – kto wie, może kiedyś się przełamię – ale idę miarowych równym raźnym krokiem. Czasem jak jest no wyjątkowo stromo – to na chwilkę przystaję. I tu już na pierwszym podejściu podobno wyprzedziłam ponad 100 osób. No ładnie prawda? To jest takie budujące 😊 – oczywiście nie na długo bo idąc w górę wiem, że trzeba będzie zejść na dół a to już koszmar 😊. Pierwsze podejście do drugiego punktu okazało się wspaniałym zatem przeżyciem. Naszym celem było Eeagles Nest.

2 i 3 PUNKT – EAGLES NEST

Do tego miejsca dotarłam dzień wcześniej. Wjechaliśmy tam liftem (Kosciuszko chairlift) i nie byłoby nic w tym niezwykłego gdyby nie fakt, że mężusiowi spitoliła czapka na lifcie i musiał schodzić kilkanaście metrów po nią w dół. Wracał wykończony krótkim podejściem, po którym musiał poleżeć 😉 – było mi niezwykle przykro, że tak się umęczył bo dla mnie to sama czysta przyjemność. Czekając na niego pozwoliłam sobie przyjrzeć się podłożu – uwierzcie te kamienie tam było niezwykle piękne. Iskrzyły się w świetle słońca. Ścieżka wyglądała jak lśniący dywan. Coś pięknego. Z badań internetowych 😉 wynika, że takie formacje to mogą być kwarce lub gnejsy – a w tych okolicach granity powstały podczas paleozoiku – około 400 milionów lat temu. Zatem ten kamień co widzicie na zdjęciu to nic innego jak świadectwo milionów lat geologicznej ewolucji! I tak po tej milionowej historii sobie radośnie biegałam. Niezwykłe doświadczenie. 

Wychodząc z Ngarigo i doświadczając odpoczynku idąc pod górę wyszłam z terenu drzewiastego i przemieściłam się w przestrzeń tzw. tussock. Będąc "doczytusem", informuję, że to tussock grassland to rodzaj formacji roślinnej, zdominowanej głównie przez trawy, przybierające formę kęp, występujących naturalnie w Australii i Nowej Zelandii. Nie ukrywam, że teren niby "zwykły", lecz na tyle niezwykły, że zatrzymał mnie na chwilę, by go uchwycić a i sama zostałam przez fotografa na nim utrwalona 😊. Droga oprócz iskrzącej kamienistego podłoża, jak widzicie otoczony była złocistymi kępami wciśniętymi w skaliste góry. Biegnąc wzdłuż szlaku owijał mnie dodatkowo wiatr targając puszyste kule traw. W pełni tego majestatu w tle z pochmurnym niebem mój "banan na ustach" oddaje to co moje oczy chłonęły w danej chwili – to bezkres wewnętrznej radości, że jestem tu i teraz 😊. 

Ta cudowna ścieżka prowadziła do punktu Eagles Nest, gdzie kończy trasę także lift i gdzie można usiąść w restauracji przy "okazji". Będąc tam dzień wcześniej widziałam przygotowania punktu. Podczas tego podejścia pochłonęłam połowę swojej coli i marzyłam by jej się tu napić, bo widziałam jej zapasy. Wbiegłam do punktu i pierwsze co to zauważyłam że nie ma coli. Zaczęłam krzyczeć gdzie cola, gdzie cola. Ktoś mi odpowiedział nie ma coli. Zatem pytam się, ale jak to??? Widziałam, że wczoraj wypakowywaliście tu colę – co tu się dzieje??? Pani albo Pan już nie pamiętam musiał być zmieszany bo nie dałam za wygraną i powiedział tak jest Cola ale nie dla tego dystansu – jest przygotowana na jutro dla tych co biegną 100 km! No kurczę flak – musielibyście mnie widzieć – co za chamówa, normalnie minus jak z Polski do Australii. Na szczęście miałam jeszcze niewielki zapas swojego płynu mocy, ale niesmak pozostał. Plus tego zdarzenia był taki, że mrucząc sobie pod nosem o niesprawiedliwości świata zapomniałam kląć na zbieg moim granitowym skalistym dywanem. Szybko jednak wróciłam na prostą przekleństw schodząc w dół, gdyż po zakończeniu skalistego dywaniku rozpoczęły się krótkie drewniane belkowate zejścia, które bardzo mi się nie podobały. Schodki były wysokie i nie mieściła się na nich cała stopa. Taki stan rzeczy i w ogóle wszystko co się wiąże z zejściem w dół, podnosi mi ciśnienie, mam je z trzy razy wyższe nić przy podejściu. Ściskam żołądek, oczy mi łzawią, nic nie widzę, z nosa mi cieknie. No to jest dramat po całości 😊. Jedyne co mnie trzyma w takich sytuacjach to myśl, że albo zaraz meta albo znowu podejście 😊. Tym razem było ponownie podejście, zatem warto było żyć dalej by wskrobać się na skrzący dywan i złociste pola. Druga wizyta w Eagles Nest przynajmniej pozbawiona była złudzeń, że będzie cola 😉. 

META – THREBDRO RESORT

Od punktu w Eagles Nest do Mety było niecałe 4 km. To chyba jeden z najkrótszych odcinków między punktem a metą jaki przy biegach ultra doświadczyłam. Już nawet nie mam żadnych negatywnych wspomnień ze zbiegu. Pamiętam tylko, że czułam się lekko jak nigdy i byłam przezadowolona z swoich doświadczeń. Ostatecznie to najlepsze co mogło mnie spotkać, gdyż walkę jet lagiem toczyłam cały tydzień i to chyba było najtrudniejsze w tym starcie 😊.

Podsumowując polecam z całego serca – by zobaczyć inny świat, inną część ziemi, funkcjonującą w inny niecodzienny dla mnie sposób, by poczuć ten spokój, by zobaczyć inne znaki drogowe na ulicy, by wiedzieć, że są ludzie wokół ciebie ale ich nie widzieć, by zobaczyć skaczące kangurki wzdłuż linii kolejowej, strusie na farmach, by dotknąć kontynentu, który jest większy od całej EUROPY! Ahoj!