Relacja 3 

PARK NARODOWY DOI INTHANON - Tajlandia - 55 km, 3140M+, PAGODA 50.

Kilka słów o miejscu startu tego biegu, którym był Park Narodowy Doi Inthanon nazywany "dachem Tajlandii" - to park narodowy w paśmie Thanon Thong Chai w dystrykcie Chom Thong , prowincja Chiang Mai, w północnej Tajlandii. Obejmuje Doi Inthanon, najwyższą górę w kraju. Park znajduje się około 60 kilometrów (37 mil) od Chiang Mai.

MAGIA STARTU - 10.12.2022, g. 6.00 rano.

Nocowałam za sprawą mojego managera biegowego - drogiego mi mężysia w hotelu Parinda Garden Resort w Chiang Mai – przejazd do startu i jednocześnie mety w Parku Narodowym Inthanon jak sprawdziliśmy dzień wcześniej zajmował około 45 minut. Noc a nawet i dzień przed startem to bardzo wymagające godziny, bowiem jak to bywa przed biegiem system trawienny zrobił strajtk i zamiast ładować się węglami szukałam po aptekach węgla ale tego nie carbo a tego wstrzymującego 😊. Właściwie nic nie mogłam zjeść i przyszło mi zmierzyć się z siłą woli by znaleźć siły na ten bieg. Radość z startu była ogromna, tym bardziej, że chciałam bieg w Azji odbyć w zapachach i otoczeniu Tajlandii. Wysiłek i wyzwanie było tym większe, że jak to u biegaczy bywa biegłam z dość poważną kontuzją związaną z zamarzniętym barkiem. Ale biegłam już bez zdrowych kostek, kolan, tym bardziej głowy zatem i bieg bez barku naprawdę nie stanowił problemu.

Coś po 3 nad ranem grzecznie wstaliśmy. I wstaliśmy o czasie i wyruszyliśmy o czasie. Transfer zamówiony nieco wcześniej bo o 4 nad ranem był dla nas o tyle ważny, że start był na wysokości ponad 1200 metrów i trzeba było się tam wskrobać odpowiednio wcześniej. Byłam tak niezwykle zadowolona z siebie. Spakowana, przygotowana, bez carbodoładowania ale z gorącym serduchem. Coś jednak nie dawało mi spokoju. Długo tak leżąc półśpiąca w aucie myślałam czy wszystko mam i czy wszystko zabrałam. Czułam się nawet spokojna, lekko bezsilna i nagle! O tak to było to! Wiedziała, wiedziałam, że coś spitoliłam! To bicie serca, ta chwilowa bezsilności, ta totalna załamka! Matko! W ¾ drogi już prawie na górze złapał mnie ten przeraźliwy strach! Wiecie to tak jak byście jechali na wakacje pobyczyć się na plaży i nie wzięliście tych swoich wymarzonych gatek w których wyglądacie zarąbiście. No nie wzięłam numeru startowego z pokoju! AAAAAAAAAA!

Panika sięgnęła zenitu. Kierowca stwierdził, że nie ma jak zawrócić na krętej drodze i, że powrót jest już niemożliwy. Chwilowa bezradność owładnęłam moim ciałem. Udało się jednakże po chwili "grzecznego" naporu znaleźć miejsce do zawrotki. Siłą umysłu kierowałam z kierowcą, skręcałam i hamowałam. Nagle się po prostu obudziłam. Dotarliśmy do hotelu - i tak na łóżku leżał sobie spokojnie mój numer startowy i czekał. Akcja działa się w zawrotnym tempie, bo już za chwilę byliśmy ponownie na krętej drodze ku bramie startowej. Dotarliśmy zamiast 45 minut wcześniej jakieś 8 minut przed samym startem - nie było zatem czasu na toi toi ani na ustawianie się w kolejce do startu. Zatem wcisnęłam się półgrzecznie w linię startową jakieś 50 metrów od pięknej bramy startowej. Emocje to dopiero teraz sięgnęły zenitu.

Zobaczcie na to zdjęcie przy opisie. Ten START. Bajka! Piękna muzyka, bajeczne światła i ta brama startowa…ułożone w przestrzenny labirynt grube snopy bambusu tworzące ozdobną ścianę z migającymi kolorowymi reflektorami i na to okraszona konstrukcja ulatniającą się mgłą. Tradycja wymieszana z nowoczesnymi światłami i kulturową muzyką Tajlandii. Taka mieszanka odczuć słuchowo-wzrokowych nie ukrywam zamknęła mi historię ostatnich dwugodzinnych przeżyć by nagle otworzyć mi drzwi do tego wyjątkowego i magicznego miejsca. W tych okolicznościach odliczyliśmy do 0 i wystartowaliśmy. I biegliśmy radośnie hop sa sa ….800 metrów 😊. I STOP.

O ile dobrze pamiętam uczestników na tym biegu było parę tysięcy. Na moim dystansie biegło również sporo osób – coś 1541! Przyznajcie, że to naprawdę spora liczba. Organizator jednakże chyba nie przewidział, że taka spora liczba osób może spowodować zatory i liczne kolejki w podejściach co stało się rzeczywistością. Już po 800 metrach zatrzymała nas ziemska mazia będąca rozkopaną mieszanką błota tworząca zjeżdżalnię błotną. Jedynym rozwiązaniem okazało się ubabranie po kostki by wejść w wąską ścieżkę podejścia. Ten pierwszy odcinek drogi był wolny, bardzo wolny, czekało się miejscami po kilka minut by trafic biegaczy się rozluźnił. Widząc na zegarku średnią z biegu około 18 min/h tliła mi się w głowie myśl o DNF-ie. Takie tempo nie wystarczyłoby na ukończenie tego biegu. Nie jedyna ja miałam nietęgą minę. Mój organizm to jednak się z tej sytuacji cieszył bo nie było większych powodów do naturalnych toi toi 😊. Okolica i warunki przyrody były jednakże piękne i postanowiłam nie przejmować się stanem faktycznym a być w miejscu, w którym jestem i zwyczajem biegowym prawa, lewa, prawa, lewa posuwać się do przodu bez względu na tempo. 

1 PUNKT – A1 Mae La Noi – piękno i harmonia.

Droga do pierwszego punktu – około 14 km od startu, była ciężką przeprawą czasową. Jednakże okoliczności przyrody były na tyle pięknie, że warto było ze spokojem tu dotrzeć. Pozwólcie, że zapodam tu parę informacji o pierwszym punkcie położonym w Mae La Noi. Człapiąc pomalutku w tych okolicach trzeba było się zatrzymać na kilka zdjęć. Tu spotkałam się z harmonią i ogromnym spokojem otaczającej rzeczywistości. Oto kilka słów o tej miejscowości!

Mae La Noi – wioska położona w kolebce majestatycznych gór, wyłania się jako mała, ale urzekająca dzielnica, oferująca wyjątkowe i czarujące doświadczenie. W Mae La Noi wyjrzymy przez okno na życie mieszkańców wsi, gdzie tradycje współistnieją w harmonii ze środowiskiem. Krótka podróż z Mae La Noi Royal Project prowadzi do aromatycznych królestw działek kawy Arabica. Te plantacje kawy nie tylko dają ziarna o wyjątkowym smaku, ale także mogą pochwalić się certyfikatem GAP od szanowanego Departamentu Rolnictwa. Owoce tej pracy zdobią Royal Project, a nawet trafiają do filiżanek klientów Starbucks. Oprócz uczty wizualnej oferowanej przez krajobraz (potwierdzam wyglądało to naprawdę bajecznie), kawiarnia zaprasza do delektowania filiżanką aromatycznego naparu – Opis zaczerpnięty z strony: https://www.maehongsonholidays.com/mae-la-noi/. Ps. Na kawę nie było czasu ani możliwości żołądkowych.

2 PUNKT A2 - Mae Uam Water Resource – tajlandzkie sosny.

Wyruszając z tego punktu mieliśmy tylko 9 km do następnej stacji A2 - Mae Uam Water Resource – to był spokojny odcinek bez większego stresu w tajlandzkim sosnowym lesie. Niby te same sosny co mam za oknem w Puszczy Zielonce w Polsce, ale nie te same. Inne powietrze i inne podłoże. Raczej czerwona miękka ziemia, ogrom paproci, mchu i różnorodnej fauny i flory. Tu był krótki postój, ale już tu dowiedzieliśmy się, że ze względu na fatalny start organizator zdecydował się wydłużyć limit o jedną godzinę! Pierwszy raz zdarzyło się to w moim krótkim 10 letnim życiu biegowym uczestniczyć w imprezie, dodam, że o ogólnoświatowym zasięgu i randze by w trakcie biegu, zmieniony został limit biegu. Część osób dowiedziała się o tym na drugim punkcie a część osób dopiero na 3. Wiem, że wiele osób zeszło już na pierwszym punkcie mając świadomość przekroczenia limitu czasowego – sama widząc jak wspomniałam 18min/km w pierwszych 5 km miałam mieszane uczucia – lecz jak podpowiada mi doświadczenie warto w takich sytuacjach nie panikować tylko brać rzeczywistość taką jak nam dana chwila daje i kroczyć po mału do przodu. Ta filozofia sprawdziła się i tutaj. Jestem wdzięczna za swój spokój i wyrozumiałość do siebie samej, otoczenia i danych mi tam możliwości. 

3 PUNKT - A3 - Mae Chaem Guard Unit – podejście pod majestatyczne pagody.

Dotarcie do tego miejsca "okupione" zostało dalszym odwodnieniem. Średnie tempo unormowało się i było nawet całkiem ładne około 12min/km co napawało mnie radością. Teren naprawdę był miękki zatem nie było wielkich trudów by sobie z nim poradzić. Wyzwanie w moim okupionym stanie stanowiła jeszcze kontuzja barku a dokładnie zamarznięty bark, który mocno mi doskwierał przy atrakcjach uwieszania się na lianach. Tarzanki nie mogłam radośnie uprawiać, bowiem ból sprowadzał moje fiku miku do parteru. Po drodze udało mi się poznać oczywiście kilka osób. Poznałam kolegę z Japonii, który właśnie biegł w Australii i jak żyje mówił, że z takim tłokiem nigdzie się nie spotkał, i że w Azji jego zdaniem to wszystko na ilość 😊 – pośmialiśmy się z tego jaka u kogo jest pogoda – u nas w Polsce było coś pod minusem i śniegiem a tu w Tajlandii coś pod 30+ z dużą wspaniałą wilgotnością. Dobrze zapamiętałam ten punkt, właściwie nic tak dobrze z tego biegu nie pamiętam – jak ten punkt. Tutaj nagle się wszyscy rozsiadali, smarowali nogi czymś specjalnym z smokiem oczywiście na pudełku, jedli pachnące rosołki i inne smakołyki. Ja jeść nie mogłam, ale chociaż się posmarowałam. Zostałam zaproszona by przysiąść i odpocząć, ale co do zasady tak nie robię bowiem dla moich mięśni oznacza to finisz. Z czystej ciekawości zapytałam o co tu chodzi, że wszyscy tu siedzą i jedzą i wyjść stąd nie chcą. Jedna z koleżanek pokazała mi mapę na numerze – mówi zobacz – teraz podejście 1000 metrów, nikt się tam nie spieszy 😊 a niektórzy to nawet pewnie stąd nie wyjdą wiedząc co ich czeka. Nie ukrywam, że koleżanka bardzo mnie zaciekawiła bo ja to podejścia lubię, w ogóle nie stanowią one dla mnie trudności, mogłabym się nauczyć jeszcze troszkę podbiegać 😉 – ale wystarczy mi miarowe, dość nawet szybkie podchodzenie by z uśmiechem na twarzy mijać kolejnych strudzonych, mamroczących pod nosem sobie ziomków. I tym razem tak tę drogę rozpoczęłam. Nie uszłam daleko jak się zatrzymałam pierwszy raz. Podejście było bardzo godne, wymagające, miękkie i naprawdę strome. Po raz pierwszy robiłam rytmy marszoprzestojowe – 100 metrów odpoczynek, 100 metrów odpoczynek, co i tak pozwoliło mi radośnie powyprzedzać moich kompanów tej wspaniałej niedoli. Widoki stamtąd były oszałamiające. Mam z tego miejsca kilka niezapomnianych dla mnie ujęć fotograficznych. Zapraszam do Galerii zdjęć. Szczytem tego wysiłku było naprawdę piękne miejsce, tym bardziej, że słońce chyliło się ku zachodowi i o ile pamięć mnie nie myli właśnie ku zachodzącemu słońcu zmierzałam w kierunku Pagoda Noppamethanedon & Pagoda Nopphonphusiri: The Royal Pagodas of Mount Inthanon Summit – zwane jako King and Queen Pagodas - to piękne miejsce – z chęcią bym tam wróciła na zachód słońca. Tu czuć po prostu magię. Nie wiem czy wiecie, ale Doi Inthanon jest częścią Himalajów, które rozciągają się przez Nepal, Bhutan, Myanmar i kończą się w północnej Tajlandii. Zatem będąc tutaj dokładnie o zachodzie słońca w świątyni na najwyższym szczycie Tajlandii na wysokości ponad 2100 m.n.p.m. wśród zieleni i wysokich gór, można było poczuć się bardzo wyjątkowo. Pagody o nazwie Pra Mahatat Noppamethanedon i Pra Mahatat Nopphonphusiri to imponujące budowle, położone w malowniczej scenerii Ban Luang dokładnie w dystrykcie Chom Thong, prowincji Chiang Mai, upamiętniają one zmarłego króla Bhumibola Adulyadeja (Ramę IX) i królową Sirikit. Powstały w latach 80 aby uczcić ich 60 urodziny, stając się symbolem szacunku i jednoczącym symbolem dla całego narodu tajskiego. Pagody te mają wyjątkowy charakter, który wykracza daleko poza ich piękno architektoniczne. Otoczone bajkowymi ogrodami, tworzą duchowe i kulturowe sanktuarium, co potwierdzam osobiście. Tutaj, na wysokościach, można wciągnąć w swe wnętrze prawdziwą magię tych himalajskich gór i przyrody, które w harmonii z duchowym dziedzictwem pagód tworzą wręcz odlotowe wrażenie.

Wybiegając z tego miejsca trafialiśmy na czwarty, ostatni już punkt. 

4 PUNKT A4 - Relic of the Buddha – pierwszy posiłek: 4 krakersy.

Był już zmierzch i nawet zrobiło mi się chłodno. Z Pagody wybiegliśmy na asfaltową drogę. Wbiegłam do punktu i tu odważna decyzja. Wzięłam 4 krakersy! To był definitywnie odważny wybór! Wóz albo przewóz. Byłam naprawdę głodna i lekko odwodniona i wbrew pozorom lekko zziębnięta. Wyjęłam kurtkę z plecaka i założyłam ją na siebie. Te odważne decyzje z 4 krakersami i kurtką na sobie to były te dobre decyzje, które jak podejmiemy to sami z siebie jesteśmy zadowoleni. Sama mówiłam do siebie – dobra decyzja, dobra decyzja! Krakersy weszły bez kłopotów. Zjadłam je biegnąć już w dół tą asfaltową drogą. Pomyślałam sobie, że jak tak będzie tym asfalcikiem w dół to do mety to zostało już tylko 9 km, zatem co to dla mnie, pomyślałam raz, dwa, trzy i na metę wbiegają pantery! Liczyłam, że zmieszczę się nawet w pierwszym limicie czyli będę przed 20.00. Lecz, jak to bywa w życiu droga jest kręta i nie wcale taka prosta. Organizator poprowadził trasę junglowatą ścieżką – i dobrze oczywiście. Nagle nie wiesz jak, nie wiesz skąd się to wzięło i jesteś sam w ciemnej dżungli. To błotniste podłoże stało się jeszcze bardziej błotniste. Na jednym odcinku pękła rura z wodą prowadzącą najpewniej do pobliskiej wioski, i najpewniej została popsuta przez nas biegaczy, bowiem mocno wystawała spod gruntu i dodawała pikanterii tej błotnistej scenerii. Co się upaprałam to się umyłam i tak już do mety. Nawet tym zjeżdżaniem w dół się rozgrzałam co i spowodowało zdjęcie kurtki. 

META

Do mety wbiegłam dokładnie o 19.55 – dosłownie 5 minut przed pierwszym limitem. Całe szczęście dla tych za mną – bo było ich jeszcze naprawdę sporo - mieli oni dodatkową godzinę na swe zmagania. Szczęśliwa, upaprana, jednak głodna i niedospana ukończyłam swój 3 bieg z cyklu 7 Ultra Continents Club – było warto – POLECAM!!!






Dla chętnych:

  • Mapa biegu: https://www.yourraceplan.com/plan/event/DITUTMB2022/PAGODA50
  • Film uczestnika (1 minuta) - https://www.youtube.com/watch?v=0VFBW8xqjcE
  • Wyniki wszystkich uczestników: https://utmb.world/utmb-index/races/25269.doiinthanonbyutmbpagoda50.2022